Paliłam wiele lat, z radością i bez umna:). Nie, można powiedzieć, e bez zastanowienia, o nie! Świadoma następstw, bolesności umierania w dusznościach, świadoma niedogodności jakie niesie ze sobą bronchoskopia i chemia czy naświetlania. Świadoma, a mimo to głupia i niewolniczo oddana przemysłowi tytoniowemu. Zaczęło się jakoś niewinnie na licealnym spacerze, a potem szło już tak dobrze, że do śniadania miewałam zaliczone ze 3 papierosy, a bilans dnia bywało, że kończył się na 30. Owszem sen z powiek spędzała mi perspektywa długiej i bolesnej choroby na własne życzenie, ale żaden dynamit by mnie od tego niebieskawego dymku nie oderwał. W tym lekkim zaczadzeniu i ogólnym przytruciu wytrwałam 8 lat. Szkody w organizmie były niewielkie, a przynajmniej niewidoczne gołym okiem, bo człowiek młody, kipi świeżością, kondycje i tak ma nie najgorszą, a cera jeszcze daje sobie radę z tym co jej się funduje.
Co innego palacze wieloletni, tych na kilometr widać, tzw. palące rączki z pożółkniętymi chwytaczami, zęby przyprószone na brązowo, cera jakaś wymęczona, zszarzała no i charakterystyczna chrypka z mokrym i jakże nieprzyjaznym dla obcego ucha mokrym kaszelkiem.
Rzucenia nie przewidywałam. Owszem marzyłam o rzeczywistości wolnej od dymu, ale nijak na nią się nie zapowiadało . Pozostawałam głucha na argumenty finansowe. Miałam przemnożone wartości paczek na tytonio-lata i te przeliczone na kolejne dobra materialne, kosmetyki i mercedesy, których się pozbawiam, ale mi to dyndało.
Na dodatek uwielbiałam palić. Ten błogostan przy zaciąganiu się szarawym dymkiem przy kawie, cudowne uczucie odprężenia i wolności... Jakiej wolności ,chciałoby się powiedzieć. Ano niby nijakiej, jak człowiek lata od knajpy do knajpy w poszukiwaniu stolika dla palących lub gdy przestępuje z nogi na nogę w kinie do wyjścia, żeby móc wreszcie po dwóch godzinach oderwania od nikotynowej macierzy połączyć z nia swoje płuca.
A jednak dla palacza to chyba j manifest wolności. Niepalący nie mogą palić, a ja owszem mogę i do do woli:). Mało tego, w swojej prostocie pojmowania świata i dzielenia go na palących i tych żyjących jałowo .... podejrzewałam niepalących o to, że ich życie jest potwornie nijakie, bez smaku, bez celu. No bo siedzi sobie taki w kawiarni, przy stoliku i co? i nic:). po prostu pije kawę i siedzi, a ja mogę zapalić po kawie, przed kawą, a nawet jeszcze w czasie popijania kawy.
Udało się rzucić po 10 latach po studiach. Wydawało się nieprawdopodobne a jednak dałam radę. Nie podejrzewałam siebie o to, bo żadne zapalenie płuc, nocne ataki kaszlu w przeziębieniu nie były wstanie przywrócić mnie do zdrowego rozsądku.
Nie bardzo odstraszały tez makabreski w postaci płuc palacza lub raka krtani. Nie przemawiały też względy estetyczne, że wszechobecny w ciuchach i włosach odór tytoniu towarzyszy mi od rana do wieczora i pozostawia zapewne smugę niewidoczna dla mnie jednak dość uciążliwą dla otoczenia. Przypuszczałam, że będą mi wieczko do trumny przybijać, a ja je jeszcze odchylę i poproszę o ostatniego macha:). Takim wiernym i oddanym palaczem byłam.
Razu pewnego... stało się! Rzuciłam. Rzuciłam to może zbyt szumnie powiedziane, po prostu nie zapaliłam od obiadu do wieczora, potem do rana , potem do kolejnej nocy i tak jakoś poszło. Szło mi bardzo dobrze przez blisko 20 lat. Szło na tyle dobrze, że o dziwo popijałam kawę i nie paliłam a ni nawet nie myślałam o paleniu, wychodziłam w pociągu na korytarz i po prostu bezproduktywnie podziwiałam pejzaże za oknem, a w w teatrze, w antrakcie przechadzałam się w te i jeszcze raz w tamte. Słowem żyłam zdrowo i jałowo ze świadomością, że jak staremu alkoholikowi nie wolno mi nigdy wziąć tego świństwa do pyska. Świnia by pewnie tego nie wzięła, ale człowiek się różni znacząco od świni i pewnego słonecznego popołudnia znowu się sztachnęłam.
Śliwka w kompot, kamień w wodę, a ja w nałóg. Incydent trwał ponad rok. Rok koszmarów sennych o tym co mi onkolodzy tego świata zrobią jak jeszcze trochę popalę, rok obiecanek, że rzucam, bo przecież dziś już nikt nie pali i to po pierwsze szkodzi po drugie kosztuje, po trzecie zabiera kupę czasu, po czwarte.... argumentami doszłabym do setki. Cóż, kiedy argumenty znałam na pamięć, a rzeczywistość dalej opleciona nałogiem.
Znajomi pamiętający mnie zajadającą sałatę z cykorią posypane pietruszką oczom nie wierzyli. Wróciło mięsa, zniknęły sałatki przygotowywane bladym świtem, żeby w pracy nie skazić się batonem z bufetu czy kanapką z białym pieczywem.
Ja, która udowadniałam wszystkim wyższość stempla na jajku z zerem nad wstrętną kurnikową trójką, ja propagator przecierania lustra sodą i cytryną, wspinaczki po schodach na 10 piętro i życia w zgodzie z wszelką nieskażoną jeszcze naturą, beztrosko wymykałam się na kolejne papierosy i stawałam się jedną wielką popielnicą.
Oczywiście cały czas deklarowałam wolę rzucenia nałogu. Koleżanka chcąca odwieść mnie od palenia spędziła ze mną dobrowolnie:) cały dzień. Pilnowała mnie od rana do nocy. Na dobranoc obdarowała pękatym bukietem pięknych róż. Zostawiła z dobrym filmem, książką, obłożona łakociami i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku odmeldowała się do domu. Nie paliłam 3 dni i byłam pewna, że już po krzyku. Błąd w rozumowaniu. W drodze do pracy stanął mi na drodze kiosk ruchu i na abarot to samo. ..niczym we fraszce "O doktorze Hiszpanie" : doktor nie puścił, ale drzwi puściły:).
Znowu kolejne próby i marudzenie, że tak być nie może. No nie może, bo skoro jakoś 20 lat mi się za papierosami nie ckniło to znakiem tego da się wyżyć bez tego i to całkiem zwyczajnie. Indoktrynowałam się potwornymi zdjęciami oskrzeli i płuc tych, co już zeszli "na palenie". Nie poskutkowało. Patrzyłam na to ohydztwo i ... sięgałam po papierosa. Kompletne wariactwo odcinać sobie płuca, a jednak było mnie na to stać i udało mi się całą zdrowotność puścić z dymem:) . Idiotyczna sytuacja. Ja neofita głoszący wszem i wobec, że palnie jest be, a marszobiegi i surowy kalafior cacy ostentacyjnie pławiłam się w dymie papierosowym. Jakoś czułam, że to już od lat nie moja bajka i że wymarli niemal wszyscy ci, którzy kojarzyli mnie z papierosami. Jednak mimo świadomości całej tablicy Mendelejewa zawartej w każdym machu paliłam ranki i wieczory z naciskiem na wieczory, bo wtedy machy stawały się coraz bardziej zachłanne. Jasne, musiały starczyć do rana:).
I co... ano da się wszystko! Nie palę! Fajne to to nie jest, bo dalej powtarzam, że lubię palić, ale pocieszam się, że jeszcze kilka dni i się w tej abstynencji rozsmakuję. Właśnie mija drugi tydzień tego wyjałowionego życia. Zalet tego stanu rzeczy jest mnóstwo, od lepszego snu, odzyskanego powonienia i smaku, poprzez kieszonkowe na waciki i na perspektywie dożycia późnej starości kończąc. Cieszę się i to cholernie, choć niedowierzam, cieszę, bo myślałam, że juz pozamiatane i moje zdjęcie będą wklejać w Wikipedii jako ilustracje do hasła "cera palacza".
Gdyby ktoś z Czytelników potrzebował wsparcia i szturchnięcia do rzucenia to jestem do usług. Da się, nie boli, nie jest awykonalne:) i nie zubaża życia, a za to wzbogaca doznania i kieszeń.
kunegunda:)