Edmund Działoszyński Puźniecka ballada

Edmunt Dzialoszynski

Puźniecka ballada

Hen daleko tam na Wschodzie 
biała brzoza się schyliła
wiatr żałobnie tam zawodzi 
gdzie zbiorowa jest mogiła
Białą brzozę wiatr hołubi 
i wiśniowe sady pieści
las wyrośnie cmentarz zgubi 
tylko brzoza zaszeleści
 
Nikt tam świeczki nie zaświeci 
ani kwiatów nie przyniesie
tylko wiatr czasem przyleci 
i zaszumi w głuchym lesie
 
Tylko strumyk cicho załka 
nad człowieka życiem marnym
i Koropcem potem Dniestrem 
popłynie niepowstrzymany
 
W Dniestrze wiry skalne progi 
potężne nurty podziemne
do Morza Czarnego drogi 
przez skłębione głębie ciemne
 
Dniestrze czemuś taki srogi 
czemu twój nurt taki dziki
czemu znikła wśród pożogi 
ma rodzinna wieś Puźniki
 
Te przysiółki dookoła 
Zagajówka i Broszniowskie
Nagórzanka i Wesoła 
Gnilce Kluków obok wioski
 
Czasem teraz jeszcze łzawi 
w duszy poruszona struna
kiedy we śnie się pojawi 
postać kata czy "rizuna"
 
Bo i ja też wraz z rodziną 
miałem spocząć w tej mogile
kiedy banderowcy zimą 
wieś pierścieniem otoczyli 
 
Atak był w czterdziestym piątym 
nocą trzynastego w lutym
szli podpalać wymordować 
siekierą drągiem zakutym
Chaty w ogniu jak pochodnie 
w jasnym świetle ukazały
ciemne zbrodnie banderowców 
gwałty rzezie i barbaryzm
 
Wiatr tumany iskier wzniecał 
Księżyc wzeszedł nad wsią nisko
stając się po wszystkie czasy 
niemym świadkiem ludobójstwa
 
Biegł Jasiński sadem polem 
po śniegu ku Sianożętom
aż zobaczył że półkolem 
dalszą drogę ma zamkniętą
 
Zaraz mu obcięli uszy 
żywcem oczy wydłubali
wiedzieli że się nie ruszy 
życie mu „podarowali”
 
Długo jeszcze się męczyła 
głowa tak okaleczona
krew obficie śnieg zbroczyła 
kiedy sam nad ranem konał
 
Biada temu kto dobytek 
chciał ratować i domostwo
bliżej kościoła ze skrytek 
uciekano na probostwo
 
Biegnie spiesznie kobiecina 
ale widzi że nie zdąży
lęk już nogi jej podcina 
a panika serce drąży
 
Była blisko przy kościele 
ze strachu jej cierpła skóra
z miejsca drogę jej odcięli
więc pobiegła gdzie figura 
 
Widzi Matkę Bożą w grocie 
więc rękami Ją oplata
i tak się uratowała 
w tę noc straszną Honorata
 
Chwilę wcześniej moja matka 
gdy wieś cała już płonęła
mnie ze sobą na probostwo 
uciekając szybko wzięła
 
Jak ocalić garstkę życia 
ogień szaleje dokoła
dym wygania precz z ukrycia 
dziecko z trwogą matkę wola
"Nie daj nie daj mnie mamusiu" 
banderowiec w sztok pijany
jednak dopaść dziecko musiał 
żeby rzucić nim o ścianę
 
Matki krzyk ubolewania 
w mgnieniu oka sprawnie zdławił
długi bagnet wbił do krtani 
przez usta i tak zostawił
 
Na probostwie zakonnica 
z grupą kobiet się modliła
wtem rozległo się wołanie 
jedna z kobiet urodziła
 
Ten różaniec nas ocalił 
a najbardziej pod tym względem
że porządek tam ustalił 
by strach nie stał się obłędem
 
Wieś spalona gdzie tu mieszkać 
gdzie się schować na co czekać
trzeba jakoś żyć próbować 
z dziećmi hen na Śląsk uciekać
 
Kto opisze los sierocy 
jak jechały dzieci starcy
wiele dni i wiele nocy 
w strasznym ścisku na węglarce
 
Kto opisać będzie w stanie 
jak siedzący na tobołach
pieśń wznosili Puźniczanie 
gdy rytm wybijały koła
 
Pociąg wciąż pędził z łoskotem 
wiózł nas w nieznane po szynach
aż nas wysadzono w końcu 
w lesie koło Kędzierzyna
 
Nigdzie blisko żadnej studni 
pod sosnami pośród krzaków
wynędzniali głodni brudni 
posnęliśmy na biwaku
 
Namiotu nikt nie posiadał 
to z gałęzi byle czego
szałas naprędce układał 
szykując się do noclegu
 
Szczęściem te noce czerwcowe 
nie były zimne ni długie
gdyśmy na pociąg następny 
czekali tydzień i drugi
Podstawili sznur wagonów 
i znowu było nam dane
jechać i myśleć o celu 
jak o Ziemi Obiecanej
 
Dotarliśmy do Prudnika 
tu nastąpił kres wędrówek
jakiś lęk serca przenikał 
choć to polski Śląsk Głogówek
 
Czas upływa rok po roku 
w dal odeszła wojen groza
tylko łzę wyciska w oku 
pochylona biała brzoza.