Maria Ulatowska Przypadki pani Eustaszyny

Przypadki pani Eustaszyny1

Wydanie I, Prószyński i S-ka

Główna bohaterka – pani Eustaszyna, mająca tak naprawdę na imię Jadwiga – przedwojenna „ahystokhatka", jest postacią niesamowitą. Walka ze służbą zdrowia, rewolucje domowe, organizowanie życia męża, loty samolotem, obrót nieruchomościami czy napisanie książki? Wszystko to drobiazgi dla naszej bohaterki. Głównym jej zadaniem jest odgrywanie wiodącej roli w życiu wszystkich znanych jej osób ze szczególnym uwzględnieniem bratanicy męża i jej mężczyzn, czyli jednego nieco safandułowatego inżyniera i jednego bardzo przystojnego lekarza kardiologa. Którego z nich wybierze bratanica? A właściwie – którego z nich wybierze dla niej jej ciocia? Jak pani Eustaszyna przemebluje świat, co zarządzi i czym zaskoczy znanych i nieznanych jej ludzi?

Opisywane tu sytuacje mogły się zdarzyć, albo i nie... Ale czytać o nich trzeba z przymrużeniem oka. Bo po to zostały opisane – żeby rozbawić i nieco rozświetlić szare dni...

Wziąłeś do ręki tę książkę – to ją kup! Nie masz się co zastanawiać. Będziesz miał nowych przyjaciół, znajomych, sąsiadów. Maria Ulatowska uchyliła drzwi do mieszkania Krzewicz-Zagórskich – zajrzyj tam. Książka napisana jest szlachetną polszczyzną. Warto ją sobie przypomnieć w tych naszych zabieganych czasach. Polecam...

Bożena Dykiel

Moja bohaterka? Prawie osiemdziesięciolatka, przebojowa, energiczna, postępowa i nowatorska, jakby była o połowę młodsza. Nie ma dla niej nic trudnego, wszystko załatwi, wszystko wie i wszystko umie (jeśli trzeba). Kobieta, jaką każda z nas chciałaby być. Pani Eustaszyna mogłaby być mną w całości, gdyby nie fakt, że ja... nie cierpię gotować. Reszta się zgadza, łącznie z uwielbieniem Adama Małysza.

Maria Ulatowska o bohaterce książki

Maria Ulatowska – emerytowana specjalistka od prawa dewizowego (pracowała w NBP), studiowała prawo na UW i bankowość na SGH, mieszka w Warszawie. W lutym 2011 roku zadebiutowała powieścią „Sosnowe dziedzictwo", w maju ukazała się druga część „Pensjonat Sosnówka", a w październiku trzecia: „Domek nad morzem" – wszystkie książki odniosły ogromny sukces (ponad kilkadziesiąt tysięcy sprzedanych egzemplarzy).

Maria Ulatowska mieszka w Warszawie i – jak sama przyznaje – urodziła się w ubiegłym wieku. Kocha książki oraz przyrodę, zwierzęta i muzykę klasyczną. Nie znosi chamstwa, niepunktualności, niesolidności i brak poczucia humoru. Pisanie książek jest dla niej niesamowitą przygodą. Snuciem opowieści – tych z życia i tych wymyślonych. Eksploracją własnej wyobraźni. Raczej przyjemną zabawą, niż ciężką pracą. Czymś, co wciąga, wciąga, wciąga... Twierdzi jednak, że w pisaniu książek wyręcza ją klawiatura jej komputera. Stanowczo nie chce zdradzić jego marki.

 

Rozdział pierwszy

Pani Eustaszyna z mozołem weszła po schodkach, otworzyła drzwi i ... zamarła. Przed nią kłębił się tłum ludzi różnej płci, którego średnia wieku wynosiła z pewnością około siedemdziesięciu pięciu lat. I to tylko dlatego, że ona, Eustaszyna Krzewicz-Zagórska, swoją liczbą lat tę średnią zaniżała. Tak wszystkim by mówiła, bo ile naprawdę miała tych lat, wiedziała tylko ona i uważała, że to wystarczy. Natomiast jej mąż Eustachy, niestety, miał lat trochę więcej niż ta średnia tutaj – i ostatnio czuł się nie najlepiej. Dlatego ona, dobra żona, przyszła tu, by ustalić postępowanie w tej kwestii.

Tu – to znaczy do ich „przydziałowej" przychodni lekarskiej. Ale się nie spodziewała, że razem z nią akurat o tej samej porze przyjdzie tyle osób. To, że tylu pacjentów jest tu o każdej porze, nawet by jej do głowy nie przyszło.

Pani Eustaszyna rozejrzała się na boki i raptem przeistoczyła się w bardzo niedołężną, utykającą i zgarbioną starowinkę. Podeszła do kłębiącego się – wokół jakiejś lady – tłumu ludzi.

– Posuń się troszkę, moje dziecko – powiedziała do pani mniej więcej sześćdziesięciopięcioletniej, którą tak to „dziecko" usatysfakcjonowało, że przesunęła się posłusznie, nie omieszkując jednak zapytać uprzejmie:

– A bo co?

– A bo ja chcę tylko o coś zapytać – odpowiedziała słabym głosikiem pani Eustaszyna, wślizgując się zręcznie między ludzi skupionych przy długiej ladzie, za którą siedziała umęczona kobiecina z obłędem w oku.

– Proszę panienki – zaszemrała w jej stronę pani Eustaszyna tak cichym i rwącym się głosem, że wszyscy odruchowo wyciszyli swoje kłótnie i protesty: „Pan tu nie stał, a pani w ogóle tu nikt nie widział itd., itp.". – Proszę panienki, co ja mam zrobić, żeby dostać się do kardiologa? – zapytała pani Eustaszyna.

– A skierowanie pani ma? – warknęła „panienka".

– Skierowanie? Jakie skierowanie? Od kogo?

– Znaczy, nie ma, tak?

– No, nie mam – szepnęła pani Krzewicz-Zagórska, nie wypadając z roli biednej, przemęczonej, schorowanej staruszki.

– No więc niech stanie w kolejce i zapisze się na wizytę do lekarza pierwszego kontaktu. Będzie trzeba, to skierowanie wypisze. A jak nie, to nie – odpowiedziała pani zza lady.

– A jak nie, to nie – powtórzyła pani Eustaszyna. – A w jakiej kolejce, moje dziecko?

– No, nie widzi pani? – zdenerwowała się już osoba, przed którą wcisnęła się nasza staruszka. – W tej kolejce, o tu! Wszyscy stoją, a koniec jest gdzieś tam. – Machnęła ręką do tyłu.

– W kolejce. Gdzieś tam – obejrzała się pani Eustaszyna. – O, niedoczekanie.

I wyprostowana na całą swoją imponującą stupięćdziesięciocentymetrową wysokość, pozbywszy się miny i postury zniedołężniałej staruszki, pani Krzewicz-Zagórska dziarskim krokiem wymaszerowała z przychodni, pozostawiając w osłupieniu posłusznie tłoczących się w kolejce pacjentów.

Na ulicy wyciągnęła z torebki telefon komórkowy i nacisnęła przycisk jednorazowego wybierania, na którym miała zakodowany numer swojej ulubionej korporacji taksówkowej.

– Jestem na ulicy Próżnej. Od strony placu Grzybowskiego. Proszę o taksówkę, natychmiast – zażądała. – Wiem, że tu jest zakaz wjazdu, ale chyba taksówki mają jakieś uprawnienia, żeby po chorych podjeżdżać, prawda? No więc ja właśnie stoję przed przychodnią lekarską i proszę szybko taksówkę przysłać, bo długo stać nie mogę.

– Do Ministerstwa Zdrowia – poleciła pani Eustaszyna, wsiadając do taksówki, która zmaterializowała się przed nią trzy minuty po telefonie.

Nasza bohaterka wmaszerowała do Ministerstwa Zdrowia pewnym krokiem i od razu skierowała się do umundurowanego osobnika, stojącego przy takiej dziwnej bramce.

– Prowadź mnie, młody człowieku, do pani minister – zażyczyła sobie zdecydowanym głosem.

– Przepraszam, a jak pani nazwisko? Była pani umówiona? Poproszę o przepustkę – uprzejmie aczkolwiek stanowczo poprosił wartownik.

– Przepustkę? Moje nazwisko Eustaszyna Krzewicz-Zagórska. Ja nie potrzebuję się umawiać i nie potrzebuję żadnych przepustek. Pani minister na pewno mnie przyjmie! – oznajmiła. – To pan nie wie, kto ja jestem? I proszę szybko, bo mam mało czasu.

Wartownik, nieco oszołomiony zdecydowaniem i postawą tej przedziwnej osoby, zadzwonił do sekretariatu.

– Pani Wandziu, jest pani minister? A zajęta? A bo przyszła taka dziwna starsza pani, która zdecydowanie domaga się wpuszczenia do pani minister, twierdząc, że na pewno ją przyjmie i denerwuje się bardzo, że ja nie wiem, kim ona jest.

– Dziwna starsza pani? – Pani Eustaszyna, stojąc tuż za nim, słyszała całą rozmowę. – Proszę mi dać tę słuchawkę. – I wyjęła telefon z ręki strażnika, kompletnie zaskoczonego i niespodziewającego się takiego działania. – Moje dziecko – powiedziała – kimkolwiek jesteś, radzę ci, żeby natychmiast ktoś mnie do pani minister zaprowadził. Czekam tu, na dole. – Odłożyła słu­chawkę.

Pani Wandzia zajrzała do gabinetu, w którym pani minister wyjątkowo była sama, aczkolwiek obłożona całą stertą teczek i materiałów – i zreferowała cały incydent.

– A wie pani co, pani Wandziu? Niech ją ktoś przyprowadzi, bo mnie zaciekawiła – zdecydowała pani minister.

– A jeśli to jakaś wariatka? – przestraszyła się pani Wandzia.

– No, trochę niezrównoważona jest z pewnością, w innym wypadku tak by się nie zachowała. Ale przecież nie powystrzela nas chyba. Niech ją przepuszczą przez bramkę i sprawdzą – i niech przyjdzie.

– Dzień dobry!

Do gabinetu pani minister wkroczyła drobna starsza pani, bynajmniej nie wyglądająca na niezrównoważoną. Przeciwnie – wyglądała bardzo elegancko, dystyngowanie i robiła wrażenie osoby całkiem bystrej.

– Dziękuję, że zgodziła się pani mnie przyjąć, chociaż nie byłam umówiona. Ale zapewniam, że nie miałam czasu na umawianie się, a dlaczego, to zaraz pani zobaczy. Proszę wezwać swojego kierowcę i wyjeżdżamy – zadysponowała ta starsza pani, która z początku wydała się osobą całkiem zrównoważoną, ale w tej jednej chwili pani minister musiała zmienić o niej zdanie.

– Jak to, wyjeżdżamy? Dokąd? – zapytała. – I kim w ogóle pani jest? Dlaczego wydaje się pani, że ma pani jakieś prawo do wydawania mi poleceń?

– Mogę usiąść? – spytała pani Eustaszyna, widząc, że jednak musi udzielić obszerniejszych wyjaśnień.

Rozsiadła się, nie czekając na stosowne zaproszenie i rozpoczęła swoją przemowę.

– Jakie mam prawo do wydawania poleceń? Otóż prawo pracodawcy, moja droga. Przecież to ja płacę pani pensję.

Pani Eustaszyna zdawała się nie zauważać takiej drobnostki, że nawet gdyby jej podatki, całoroczne – bo to właśnie miała na myśli, mówiąc o płaceniu pensji – rzeczywiście przeznaczone były w całości na uposażenie pani minister, pokrywałyby one zapewne jakąś jedną, no powiedzmy, setną część tegoż uposażenia. Miesięcznego.

– Następnie – kontynuowała – prawem wyborcy. Głosowałam na pani partię i dlatego ma pani to stanowisko.

Cóż, jakaś część racji w tym rozumowaniu była, chociaż pani Eustaszyna nie pomyślała, że pani minister piastuje swoje stanowisko raczej dlatego, że zaproponował jej to premier, a nie dlatego, że ona, Krzewicz-Zagórska, głosowała na określoną partię.

– A gdyby nie wystarczyły te wyjaśnienia, dodam jeszcze, że z racji wieku. Otóż jestem dwa razy starsza od pani i choćby z tego tytułu należy mi się szacunek i posłuszeństwo. Nie zwlekaj więc, moje dziecko, tylko dzwoń po tego swojego kierowcę i jedziemy.

Pani minister, oszołomiona z początku w sposób paraliżujący, po złapaniu pierwszego oddechu wbrew samej sobie zaczęła się coraz lepiej bawić.

A, co mi tam, pomyślała. Do tej pory, gdy ktokolwiek wchodził do gabinetu, oznaczało to za każdym razem mniejsze lub większe kłopoty. Teraz natomiast odprężyła się i poczuła tak, jak gdyby miała iść na wagary. Kontakt z człowiekiem to kontakt z wyborcą, przypomniał jej się jeszcze jakiś slogan i postanowiła: zrobię to!

Nacisnęła przycisk telefonu.

– Niech pan Stefan podjedzie pod główne wejście – poprosiła sekretarkę.

– Jak długo pani nie będzie, pani minister? – zapytała tylko pani Wandzia.

– Jak długo nas nie będzie? – zapytała pani minister siedzącą przed nią starszą panią.

– Aż załatwimy sprawę – usłyszała i taką też odpowiedź przytłumionym głosem przekazała swojej sekretarce.

Podjechały pod przychodnię przy Próżnej i pani minister, usłyszawszy w samochodzie, czego oczekuje od niej dziwna nowa znajoma, aż się złapała za głowę.