Lisa Scottoline ,Ocal mnie (Save Me) - Fragment

Spis treści

Rozdział 1.

Rose McKenna stała pod ścianą tętniącej gwarem stołówki. Zgłosiła się do dyżurowania podczas lunchu, co sprowadzało się właściwie do pełnienia funkcji strażnika w makijażu. Dwieście dzieci rozmawiało, grało w łapki albo zbierało się do wyjścia na przerwę, jako że pora lunchu właśnie dobiegała końca. Rose starała się mieć oko na swoją córkę, Melly, która siedziała przy jednym stole z najzłośliwszą uczennicą trzeciej klasy. Gdyby pojawiły się jakieś problemy, Rose była gotowa w jednej sekundzie przeistoczyć się w prawdziwą lwicę, tyle że w chodakach.

Melly siedziała samotnie na skraju stołu, zajęta układaniem koślawej tęczy z kawałków owoców. Głowę miała spuszczoną, falujące ciemnoblond włosy opadały na twarz, przesłaniając duże okrągłe znamię w kolorze portwajnu na policzku, które przywodziło na myśl plamę nieumiejętnie nałożonego różu. W medycynie tę gęstą plątaninę naczyń krwionośnych pod skórą określano mianem nevus flammeus, dla Melly jednak był to przede wszystkim środek jej własnej prywatnej tarczy strzelniczej, coś, co już od czasów przedszkolnych czyniło ją obiektem ataków małych prześladowców i zmuszało do stosowania rozmaitych wybiegów zmierzających do ukrycia znamienia, takich jak pochylanie głowy, opieranie policzka na dłoni albo leżenie podczas drzemki na lewym boku tak nieruchomo, jakby było się jedynie konturem obrysowanym kredą na miejscu zbrodni. Żadna z tych sztuczek nie okazała się jednak stuprocentowo skuteczna.

Największa dręczycielka Melly nazywała się Amanda Gigot i siedziała właśnie teraz na drugim krańcu stołu, pokazując swojego iPoda przyjaciółkom. Ta najładniejsza dziewczynka w klasie, miała nieodzowne proste blond włosy, jasnoniebieskie oczy oraz idealny uśmiech, ubrana była niczym nastolatka w bezrękawnik z białej dzianiny, różową falbaniastą spódniczkę i złote sandałki z Candie’s. Z pewnością nie wyglądała jak wcielenie szkolnego prześladowcy, ale przecież wilki potrafią przywdziewać owcze skóry czy też ciuchy z Juicy Couture. Amanda była na tyle bystra i bezpośrednia, że zawsze umiała znaleźć słaby punkt ofiary, co zapewniło jej zrodzoną ze strachu popularność, typową dla podstawówek i faszystowskich dyktatur.

Był początek października, a Amanda już przezywała Melly Ciapkiem albo Łatkiem, szczekając za każdym razem, kiedy dziewczynka wchodziła do klasy, Rose zaś nie pozostawało nic innego, tylko się modlić, by sytuacja nie uległa pogorszeniu. Przeprowadziły się tutaj w trakcie wakacji właśnie z powodu docinków, które w starej szkole córki stały się tak dokuczliwe, że Melly coraz częściej cierpiała na bóle brzucha i brak apetytu. Miała też kłopoty ze snem, toteż rano wstawała niewyspana i wymyślała rozmaite powody, byle tylko nie iść do szkoły. Testy wskazywały, że jest uzdolniona, jednak z powodu ciągłych nieobecności oceny miała naprawdę mizerne. Rose wiązała spore nadzieje ze szkołą podstawową w Reesburghu, cieszącą się doskonałą opinią i działającą według nowatorskiego programu mającego zwalczać przemoc wśród uczniów.

Nie można by też sobie wymarzyć piękniejszego miejsca. Budynek był nowy, oddano go bowiem do użytku w sierpniu, stołówka zaś stanowiła prawdziwe dzieło sztuki, z nowoczesnymi świetlikami, lśniącymi stolikami wyposażonymi w niebieskie plastikowe krzesełka i wesołymi ścianami wyłożonymi biało-niebieskimi kafelkami. Ściany ozdobiono już motywami związanymi z Halloween: tekturowymi dyniami, pająkami z papier mâché i czarnymi kotami o ogonach wyprostowanych niczym wielkie wykrzykniki. Pokryty sztuczną pajęczyną zegar wskazywał godzinę 11:20, toteż większość dzieci wyrzucała już opakowania po jedzeniu do plastikowych koszy na śmieci, a potem wychodziła na boisko drzwiami po lewej stronie.

Rose z niepokojem popatrzyła na stół, przy którym siedziała córka. Amanda i jej przyjaciółki, Emily i Danielle, właśnie kończyły kanapki, ale lunch Melly nadal spoczywał nietknięty we fioletowym pudełku śniadaniowym z Harrym Potterem. Nauczycielka prowadząca zajęcia dla szczególnie uzdolnionych dzieci, Kristen Canton, napisała do Rose e-mail z informacją o tym, że Melly czasami nie je lunchu i spędza przeznaczony na posiłek czas w łazience dla osób niepełnosprawnych, toteż Rose zgłosiła się na ochotnika do opieki nad dziećmi w czasie przerwy, żeby przekonać się na własne oczy, jak wygląda sytuacja. Nie mogła zignorować informacji, nie chciała też jednak reagować nazbyt histerycznie, znalazłszy się w trudnym położeniu, które było jej tak dobrze znane.

–             O nie, rozlało mi się! – krzyknęła jakaś mała dziewczynka, kiedy zawartość przewróconego kartonika z mlekiem rozbryzgała się na podłodze.

–             Nic się nie stało, kochanie. – Rose podeszła do niej i zabrała się do wycierania rozlanego mleka papierową serwetką. – Odłóż tacę, a potem możesz wyjść na dwór.

Kiedy wyrzucała nasiąkniętą serwetkę do kosza, usłyszała za plecami jakieś poruszenie, odwróciła się więc czym prędzej. Jej oczom ukazał się porażający widok. Amanda właśnie nakładała sobie palcami na policzek galaretkę winogronową tak, by przypominało to znamię Melly. Siedzące przy stole dziewczynki chichotały, wychodzące ze stołówki dzieci też ze śmiechem pokazywały sobie całą scenę palcami, a sama Melly biegła już z rozwianymi włosami w stronę położonego po prawej wyjścia prowadzącego do łazienki dla niepełnosprawnych.

–             Melly, zaczekaj! – zawołała Rose, kiedy jednak córka minęła ją, nie zwracając na nią uwagi, podeszła do stolika. – Amando, co ty wyprawiasz? To nie było zbyt miłe.

Amanda spuściła głowę, żeby ukryć uśmiech, jednak Emily i Danielle natychmiast zamilkły i mocno poczerwieniały.

–             Ja nic nie zrobiłam – powiedziała Emily, wydymając dolną wargę.

Siedząca obok niej Danielle pokręciła głową, potrząsając długim, ciemnym warkoczem, po czym również pospieszyła z zapewnieniem:

–             Ja też nie.

Pozostałe dziewczynki natychmiast się rozpierzchły, reszta dzieci zaś czym prędzej pospieszyła na przerwę.

–             Śmiałyście się – zauważyła z przykrością Rose, po czym wskazała na plakat przygotowany w związku z programem dotyczącym zwalczania przemocy wśród dzieci, którego połyskujące litery układały się w słowa: TROSKA, WSPÓŁCZUCIE, WSPÓLNOTA. – Dokuczanie innym z pewnością nie stanowi przejawu troski czy współczucia, a poza tym…

–             Co się tu dzieje? – Usłyszała w tym momencie, a kiedy podniosła głowę, zobaczyła drugą z mam, która także pomagała dzisiaj przy lunchu. Kobieta była ubrana w dżinsową sukienkę i sandałki, a rozświetlone pasemkami włosy miała krótko przycięte. – Przepraszam, ale dziewczynki powinny wyjść już na przerwę.

–             Widziała pani, co tu zaszło?

–             Nie, niczego nie zauważyłam.

–             No cóż, Amanda dokuczała koleżance, a…

W tym momencie przerwała jej sama winowajczyni.

–             Dzień dobry, pani Douglas.

–             Dzień dobry, Amando. – Kobieta zwróciła się w stronę Rose. – Wszyscy uczniowie muszą wyjść, żeby kuchnia mogła się przygotować do drugiej tury. Widzi pani? – Przy tych słowach wskazała za siebie, na ostatnich maruderów właśnie opuszczających stołówkę. – Najwyższa pora.

–             Rozumiem, ale Amanda dokuczała mojej córce, Melly, więc chciałam z nią o tym porozmawiać.

–             Pani jest tu nowa, co? Nazywam się Terry Douglas. Pomagała pani wcześniej przy lunchu?

–             Nie.

–             A więc nie zna pani zasad. Dyscyplinowanie uczniów nie należy do zadań rodziców opiekujących się dziećmi podczas przerw.

–             Ależ ja wcale nie próbowałam ich dyscyplinować. Po prostu z nimi rozmawiałam.

–             Nieważne, tak czy inaczej nie wychodziło to pani za dobrze. – Terry skinęła głową w kierunku Emily, której właśnie w tym momencie po policzku potoczyła się łza.

–             Och, mój Boże, przepraszam. – Rose nie sądziła, by wykazała się nadmierną surowością, jednak była już tak zmęczona, że może rzeczywiście zareagowała zbyt gwałtownie. Do późna w nocy siedziała z małym Johnem, który po raz kolejny cierpiał na zapalenie ucha, a rano ogarnęły ją dodatkowo wyrzuty sumienia, że zostawia dziecko z opiekunką, żeby pomagać w szkole podczas lunchu. Synek miał dopiero dziesięć miesięcy, więc Rose uczyła się dopiero, jak być matką dwójki dzieci. Przez większość czasu czuła się rozdarta, że poświęca uwagę jednemu z dzieci kosztem tego drugiego, zupełnie jakby znalazła się między młotem a kowadłem. – Terry, przecież szkoła stosuje zasadę zero tolerancji dla przemocy, więc dzieci muszą się tego nauczyć. Wszystkie dzieci, zarówno te, które dokuczają innym, jak i te, które są po prostu ich sprzymierzeńcami, które się śmieją i uważają taką rozrywkę za wyjątkowo zabawną.

–             Jednak kiedy chodzi o kwestie wychowawcze, rodzic musi jedynie poinformować o wszystkim nauczyciela. Pani Snyder jest na boisku. Dziewczynki powinny wyjść na przerwę, więc należałoby przekazać sprawę nauczycielce.

–             Mogę przynajmniej dokończyć to, co zaczęłam im tłumaczyć? To z pewnością wystarczy. – Ze względu na córkę Rose nie chciała robić afery. Koleżanki szybko mogłyby ją zacząć nazywać skarżypytą.

–             W takim razie pójdę po nią sama. – Terry odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi, a w stołówce zapanowała cisza przerywana jedynie dobiegającym z kuchni trzaskiem tac i brzękiem sztućców.

Rose odwróciła się w stronę stolika.

–             Amando, musisz zrozumieć, że dokuczanie to także przemoc. Słowa mogą ranić równie mocno jak uderzenie.

–             Nie wolno pani na mnie krzyczeć! Pani Douglas tak powiedziała!

Zdumiona Rose zamrugała oczami. Do licha, nie pozwoli się zastraszyć komuś, kto nosi opaskę Hanny Montany.

–             Wcale na ciebie nie krzyczę – powiedziała spokojnie.

–             Idę na przerwę! – Amanda poderwała się na równe nogi tak gwałtownie, że przestraszyła Emily i Danielle.

W tym momencie z kuchni doleciał je odgłos wybuchu, a w prowadzących do niej drzwiach błysnęło oślepiające światło. Rose odwróciła się w stronę tego ogłuszającego huku. W tym momencie kuchenna ściana rozleciała się, rozsypując wokół resztki kafelków, drewna i płyt kartonowo-gipsowych.

Fala uderzeniowa zbiła Rose z nóg, a do stołówki wdarła się kula ognia.

Potem zaś wszystko pochłonęła ciemność. I cisza.

Rozdział 2.

Rose ocknęła się na podłodze, pod ścianą. Otworzyła oczy. Z umieszczonych pod sufitem zraszaczy lała się woda, niczym chłodne krople deszczu, wokoło unosiły się kłęby czarnego, gryzącego dymu. Podłoga była usiana gruzem i odłamkami szkła, na których Rose z trudem obróciła się na wznak. Głowa jej pulsowała, w uszach dzwoniło.

Co się stało… co się dzieje…

Podparłszy się rękami, usiadła wreszcie w kałuży wody, a potem dotknęła obolałego policzka. Pod palcami poczuła krew. Pył oblepiał jej koszulkę polo i rybaczki w kolorze khaki, które za sprawą spryskiwaczy z każdą chwilą stawały się coraz bardziej mokre. Rose wyciągnęła przed siebie nogi, kostkę miała paskudnie rozciętą. Potrząsnęła głową, żeby zebrać myśli, ale nadal nie słyszała niczego poza dzwonieniem.

Poprzez strugi wody i dym spojrzała w stronę kuchni, gdzie panowało istne piekło. Z drzwi buchały płomienie, gorące pomarańczowe języki ognia biegły ku górze. W ścianie ziała nieregularna wyrwa, z której wystawały powyginane pręty zbrojeniowe przywodzące na myśl czarne macki. Drewniane słupki leżały połamane, roztrzaskane na kawałki.

Rose nie mogła zrozumieć, co tak naprawdę widzi. Szkolna stołówka przypominała istne pole bitwy. Z sufitu zwisały płyty gipsowe, przez roztrzaskane świetliki sypały się odłamki szkła. Powietrze było rozpalone niczym wnętrze pieca, nozdrza wypełniał odór spalenizny, a wirujące wokół skrawki płonących materiałów przypominały zamieć rodem z sennego koszmaru.

Dzieci!

Rose rozejrzała się gorączkowo wokół, próbując dostrzec cokolwiek poprzez gęsty dym. Niedaleko niej oszołomiona Amanda podnosiła się właśnie z podłogi, z ustami wykrzywionymi w przerażone kółko. Po jej policzkach spływały łzy, z rozcięcia na ramieniu kapała krew. Nieco dalej, koło drzwi leżała Emily, skulona kupka nieszczęścia łkająca rozpaczliwie. Tylko Danielle była w ruchu – właśnie biegła w stronę drzwi.

Nagle Rose uderzyła fala dźwięków. Amanda krzyczała, Emily zanosiła się płaczem, syreny alarmowe zawodziły rozgłośnie, ogień buzował, spryskiwacze furkotały, rozpryskując z szumem strumienie wody. A tymczasem z kuchni buchały coraz to nowe płomienie. Ktokolwiek się tam znajdował, z pewnością już nie żył. Dzieci też zginą, jeśli Rose ich stąd nie zabierze.

O, mój Boże. Melly.

Rose podniosła się niepewnie. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, w głowie huczało, a całe pomieszczenie zdawało się wirować wokół. Wyprostowała się z wysiłkiem. Toaleta dla niepełnosprawnych znajdowała się naprzeciwko kuchni, gdzie doszło do eksplozji. Strach ścisnął serce Rose. Melly mogła zginąć w wybuchu.

Błagam, Boże, nie.

Rose pospiesznie rozważyła inne możliwości. Melly mogła zostać uwięziona w łazience. Jeśli nie zdołała się wydostać o własnych siłach, nikt nie przyjdzie jej z pomocą. Nikt nie wie, że dziewczynka tam jest. A gdyby nawet udało jej się uciec, i tak nie wiedziałaby, jak się wydostać z budynku.

Rose poderwała się w panice na równe nogi, choć kolana się pod nią uginały. Nie miała pojęcia, co robić. Dym stawał się coraz gęstszy, powietrze coraz bardziej gorące za sprawą płomieni buchających z kuchennych drzwi. Któryś ze świetlików nie wytrzymał żaru i poleciały z niego odłamki szkła.

Amanda i Emily kręciły się zdezorientowane w kółko, krzycząc i płacząc. Potrzebowały pomocy. Stały tuż obok niej. Były jeszcze dziećmi, nie wiedziały, jak się ratować.

Melly była daleko, w łazience. Po drugiej stronie sali, na samym końcu długiego korytarza.

Rose nie mogła pozbierać myśli. Jeśli wyprowadzi Amandę i Emily na boisko, nie zdąży wrócić po Melly. Jeżeli ruszy córce na ratunek, będzie musiała zostawić Amandę i Emily, które miała tu przed sobą. Nie mogła tego zrobić, nie mogła też jednak zostawić własnego dziecka na pewną śmierć.

Prawdziwie piekielny wybór, w samym środku piekła.

Mogła ocalić Melly albo Amandę i Emily. Musiała dokonać wyboru.

I to już.

Rozdział 3.

–             Szybko! – Rose chwyciła Amandę za ramię. Nie wybierała, po prostu działała. Danielle właśnie wybiegała ze stołówki.

–             Mamusiu! – krzyknęła Amanda.

Wszędzie wokół unosiły się kłęby dymu. Płomienie lizały już sufit, gorące powietrze było wprost niemożliwe do zniesienia. Kartonowe płyty opadały w płomieniach, a warkoczące spryskiwacze wzbijały tylko jeszcze więcej dymu.

–             Musimy stąd uciekać, tak jak Danielle! – Rose pociągnęła Amandę w stronę płaczącej Emily, która nadal leżała obok wyjścia.

–             Mamusiu! – zawołała znowu Amanda, kiedy Rose podniosła za ramię Emily. Dziewczynka miała skaleczoną nogę, ale nie była poważnie ranna.

–             Pospieszcie się! Musimy uciekać! – Rose popchnęła obie w kierunku otwartych drzwi. Korytarz wypełniały kłęby dymu, tłum starszych uczniów przepychał się do wyjścia na szkolne boisko. Danielle też była wśród nich. W progu stała jasnowłosa nauczycielka i kierowała strumień dzieci na zewnątrz.

–             Biegnijcie na boisko! – Rose wypchnęła Amandę i Emily na korytarz, między inne dzieci. – Biegnijcie za Danielle! Szybko! Ja muszę wydostać Melly!

Zawróciła do wnętrza ogarniętej pożarem stołówki, uskakując przed spadającymi z sufitu płonącymi płytami. Żar palił ją w gardle, dym szczypał w nos i oczy. Przemoczone ubranie lepiło się do ciała, długie włosy opadały na twarz. Pękła jakaś belka, izolacja płonęła.

Z trudem utrzymując równowagę na mokrej podłodze, Rose przemknęła obok kuchni stanowiącej teraz prawdziwe morze płomieni, przecięła stołówkę i wypadła na korytarz, po czym zaskoczona, zatrzymała się gwałtownie. Drogę blokowała jej ściana ognia.

Nie, nie, nie!

Najwyraźniej sufit korytarza zawalił się już wcześniej, bo na podłodze paliły się teraz jego szczątki, posyłając w górę kłęby gęstego, czarnego dymu. Woda ze spryskiwaczy, tryskająca gdzieś na boki, na niewiele się zdawała, aluminiowe rury zwisały pod naprawdę nieprawdopodobnymi kątami. Toaleta dla osób niepełnosprawnych znajdowała się po drugiej stronie. Płomienie strzelały zbyt wysoko, by je przeskoczyć, a wkrótce staną się jeszcze potężniejsze. Wszystko płonęło, gipsowo-kartonowe płyty sufitu, izolacja, drewniane słupki.

Nagle Rose dostrzegła wystający z gruzowiska słupek. Kiedy za niego szarpnęła, bez trudu zdołała go wyciągnąć spośród płonących odłamków. Zaczęła gwałtownie kaszleć, łzy lały się jej z oczu strumieniami, nie przestawała jednak wymachiwać płonącym kawałkiem drewna niczym baseballowym kijem, oczyszczając sobie drogę z tlącej się izolacji.

Iskry wciąż leciały w górę, dym dusił w gardle. Rose wykrztusiła suchy pył wdzierający jej się do ust. Rozgarniając gruzowisko, tylko podsyciła ogień, który z rykiem wzbił się jeszcze wyżej.

Rose podwoiła wysiłki. Waliła bez opamiętania słupkiem, byle tylko utorować sobie drogę. Niewiele widziała, z trudem chwytała oddech. Gardło miała zaciśnięte, z oczu lały jej się łzy. Ściskany w dłoniach kawałek drewna zajął się ogniem, nie przestawała jednak torować sobie ścieżki pośród płonących gruzów. Jeśli zwolni tempo, z pewnością nie zdoła przedostać się na drugą stronę.

W końcu rzuciła słupek i z rozbiegu przeskoczyła przez ogień. Buzująca we krwi adrenalina sprawiała, że nie czuła płomieni sięgających do jej drewniaków, liżących ją po kostkach. Biegła dalej przez ten płonący piec. Miała wrażenie, że ciągnie się to w nieskończoność, wreszcie przedostała się jednak na drugą stronę, pozostawiając ogień za sobą.

Ruszyła biegiem poprzez kłęby dymu w głąb korytarza. Po lewej stronie miała kuchnię i pokój nauczycielski, stanowiące teraz królestwo ognia.

Wreszcie dotarła do łazienki dla niepełnosprawnych. Dym wciskał się do środka przez szparę pod drzwiami. Melly się udusi.

–             Melly! – Rose nacisnęła gorącą klamkę. Zamknięte, więc córka musiała być nadal w środku. – Melly! – krzyknęła Rose, w panice szarpiąc za klamkę. Drzwi wciąż nie ustępowały. Przerażona Rose czuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Nie mogła powstrzymać kaszlu, gdyż czarny dym, kłębiący się tuż przy podłodze spowijał ją ze wszystkich stron.

Ogień był coraz bliżej, żar stawał się trudny do zniesienia. Rose ciągnęła za klamkę ze wszystkich sił. Nie mogła złapać tchu, dym wypełniał jej płuca.

–             Melly! – zawołała znowu.

Żadnej odpowiedzi.

(…)