Spis treści
Opowieść o poruszających przeżyciach z młodości, ludziach filmu, z którymi spotykał się przez lata, kobietach, własnych doświadczeniach, o tym, co działo się w Polsce i na świecie, a przede wszystkim o tym, jak zaważył na jego życiu fakt posiadania dwóch matek. Na kartach książki można spotkać całe grono osób, które kreowały powojenny wizerunek artystyczny i intelektualny Polski, gwiazdy z obu stron kamery, literatów, krytyków i zwyczajnych ludzi, którzy czasem nawet nieświadomie wpłynęli na losy polskiego kina.
Zanotowałem pierwsze zdanie: Jestem synem dwóch matek i ani jednego ojca i dość długo nie odważyłem się napisać drugiego, ale następne przyszły mi już łatwiej, chociaż wątpliwości targały mną aż do chwili, kiedy postawiłem kropkę po ostatnim zdaniu. Czy to moje pisanie miało sens? Dla mnie było potrzeba, która musiałem spełnić.
Stanisław Jędryka
Stanisław Jędryka (ur. 1933 w Sosnowcu) – reżyser i scenarzysta filmowy. Pierwszy jego głośny serial telewizyjny to Do przerwy 0:1 (1969), seriale Wakacje z duchami oraz Podróż za jeden uśmiech przeszły do klasyki filmu polskiego, a jego film fabularny Koniec wakacji (1974) otrzymał wiele nagród i wyróżnień, w tym Nagrodę Jury Dziecięcego IX MFF Dziecięcych (Moskwa 1975) oraz Nagrodę XI MFF Dziecięcych (Teheran 1976). Wyreżyserował także seriale: Stawiam na Tolka Banana (1973) oraz Szaleństwo Majki Skowron (1975). W 1982 roku powstał film Do góry nogami, za który był nominowany do nagrody filmowej Złote Lwy.
Wydanie I
Prószyński i S-ka
Zaczął się czwarty rok studiów. Wszystkie lata były ważne, ale ten był szczególny. Czekał nas film absolutoryjny. Miała to być adaptacja jakiegoś utworu literackiego. Już nie pamiętam, ale chyba własny, oryginalny scenariusz nie wchodził w grę. Ja zdecydowałem się na Starą cegielnię Jarosława Iwaszkiewicza, którego nowele bardzo mi się podobały. Panny z Wilka, Brzezina czy oba Młyny zafascynowały mnie, a to zainteresowanie jego twórczością objawiło się potem w czasie mojej pracy zawodowej. Zamierzałem zrobić film według Kochanków z Marony, ale nie bardzo się to podobało szefowi Zespołu „Rytm" Zygmuntowi Szyndlerowi, który miał wiele do powiedzenia w sprawach programowych. Człowiek z przedwojennej branży filmowej, zwolennik i wielbiciel filmów Stanisława Barei, w czasach kiedy wszyscy na niego napadali, uznał, że nie ma sensu robić filmu o miłości gruźlika, bo kto na to pójdzie do kina. Skutecznie wybito mi ten pomysł z głowy, a film zrealizował za parę lat znany reżyser przedwojenny Jerzy Zarzycki. Nie był to odosobniony wypadek.
Na swój debiut wybrałem opowiadanie Adolfa Rudnickiego Wniebowstąpienie. Miałem nawet jego zgodę. Zresztą później często odbywałem z panem Adolfem długie spacery po Starówce, gdzie mieszkaliśmy obaj. Rozmowy z nim były dla mnie wielką ucztą duchową. Chciałem też robić jego Pył miłosny, do którego potem, a może i przedtem przymierzało się kilku reżyserów. W zespole zniechęcono mnie do Wniebowstąpienia jeszcze przed napisaniem scenariusza, argumentując, że to trudny, a przede wszystkim trefny temat, bo żydowski.
Po latach nakręcił film z Wniebowstąpienia Jan Rybkowski, kierow-nik zespołu, w którym pracowałem. Z jakim skutkiem? Cenię go za inne filmy, jak chociażby Godziny nadziei.
Wracając do Starej cegielni, cieszyłem się, że będę mógł ją pokazać mamie Helenie. Noweli nie znała, może nawet niewiele przeczytała w życiu książek, bo nie miała na to czasu. Ciężka praca wypełniała jej dni. Obiecała, że przeczyta. Nawet nie miałem okazji zapytać, czy przeczytała. Filmu nie widziała, bo jeszcze nie powstał, kiedy zamykała oczy na zawsze w opoczyńskim szpitalu.
Z noweli Jarosława Iwaszkiewicza wybrałem tylko fragment, wątek starego dozorcy w cegielni. Najważniejsza dla mnie była obsada głównej roli. Od wyboru właściwego aktora zależało w dużym stopniu powodzenie filmu. Pomyślałem wtedy o Stanisławie Milskim, który stworzył dwie wspaniałe kreacje w filmach Jerzego Kawalerowicza Pamiątka z Celulozy i Pod gwiazdą frygijską w rolach ojca Szczęsnego i Czerwiaczka. To był świetny pomysł, tyle że nierealny, jak mi wszyscy mówili. Postanowiłem zaryzykować. Odważyłem się na spotkanie z Milskim.
Pojechałem do Radości pod Warszawą, gdzie wtedy mieszkał. Odwiedziłem go w letnim drewnianym domu w lesie. Przyjął mnie życzliwie i ubolewał, że musi odmówić. Brak czasu i nawał zajęć nie pozwalały mu przyjąć mojej propozycji. O pieniądzach, które szkoła mogła mu zaoferować, nie wspomniał, ale było dla mnie jasne, że stanowiły poważną przeszkodę. Po długich namowach i błaganiach wyjeżdżałem załamany, bo nie wyobrażałem sobie swojego absolutoryjnego filmu bez niego. Prosiłem tylko, żeby mi zostawił jakąś nadzieję do jutra. Nawet tego nie obiecał. Nie wiem dlaczego, ale wierzyłem, że następnego dnia zdarzy się jakiś cud. I zdarzył się. W poniedziałek rano wezwano mnie do sekretariatu szkoły. Telefon z Warszawy. Dzwonił Milski. Oznajmił, że zagra w moim filmie. Świat w jednej chwili stał się lepszy. Uścisnąłem z radości panią sekretarkę. Nie dowierzałem własnym uszom.
Umówiliśmy się z Milskim na spotkanie następnego dnia w łódzkim Grandzie, w którym miał zamieszkać na czas zdjęć w szkolnym atelier na Marysinie.
Nie mogłem doczekać się tej chwili. O ustalonej godzinie zjawiłem się w hotelowej kawiarni. Milski już siedział przy stoliku. Podszedłem do niego na drżących nogach, gotów paść mu do stóp i ucałować ręce. Nie zrobiłem tego, ale gorąco mu podziękowałem, że zgodził się zagrać w moim filmie. Chciałem go zapytać o przyczynę tej nagłej zmiany decyzji. Otworzyłem usta, ale usłyszałem nagle znajomy piskliwy męski głos.
– Cześć, Staszku!
Odwróciłem się zaskoczony. Przy stoliku stał Włodek F., kolega z maturalnej klasy. W naszej klasie powstały grupy, które miały za zadanie podciągnąć w nauce i przygotować do matury słabszych uczniów przez tych najlepszych.
Ja prowadziłem jedną z tych grup, do której należał Włodek F. Zresztą kinoman jak ja, a na dodatek wielbiciel opery, który nie opuścił żadnego z przedstawień w Bytomiu. W zdaniu przez niego matury miałem znaczący udział.
Teraz siadał przy naszym stoliku.
– Jak to się stało, że pan się zgodził? – zapytałem wreszcie, bo cały czas nurtowało mnie to pytanie.
– Spróbowałby się tylko nie zgodzić. – Włodek patrzył na Milskiego karcącym wzrokiem.
Ten uśmiechnął się.
Wtedy wszystko stało się dla mnie jasne.
Jak się później dowiedziałem od Włodka F., był wtedy w Radości w sąsiednim pokoju. Słyszał naszą rozmowę, ale widocznie wstydził mi się pokazać. Kiedy wyjechałem załamany odmową, postanowił mi pomóc. Wymógł na Milskim, żeby zagrał, bo może chciał w ten sposób spłacić mi dług wdzięczności za zdaną maturę, na co nigdy nie liczyłem, bo robiłem to bezinteresownie. Okazało się, że prawdziwe jest powiedzenie: Jak ty dasz, to i tobie dadzą. Jak go przekonał, nie wiem. Może zagroził strajkiem, niczym Lizystrata?
Dla mnie najważniejsze było to, że zagrał u mnie wspaniały aktor, a wtedy Stanisław Milski był wspaniałym aktorem.
Ta historia przypomina mi inną sytuację, w której przypadek przyszedł mi z pomocą. Szukając tematu i scenariusza na film dyplomowy, trafiłem na opowiadanie Marka Hłaski Zbieg, mniej znane niż Śliczna dziewczyna, drukowane w ukazującym się wtedy tygodniku „Świat". Bardzo mi się podobało. Uznałem je za prawie gotowy scenariusz na ciekawy film, jak ulał na mój dyplom. Zyskałem aprobatę dla tej propozycji ze strony mojego opiekuna artystycznego, Jana Rybkowskiego. Pozostało jeszcze napisanie scenariusza, czyli zrobienie adaptacji opowiadania Marka Hłaski, i uzyskanie zgody autora, który wtedy był na topie, uznany za objawienie i nadzieję naszej literatury. Scenariusz napisałem, gorzej z uzyskaniem aprobaty Marka Hłaski dla mego zamiaru z prostego powodu: trudno było się z nim spotkać. Wielu moich kolegów uważało to za wręcz niemożliwe. Ze względów formalnoprawnych i etycznych nie mogłem podjąć realizacji dyplomu bez jego zgody.
Któregoś dnia wybrałem się ze scenariuszem do Warszawy. Już nie pamiętam, jak zdobyłem warszawski adres Marka Hłaski. Mieszkał przy ulicy Częstochowskiej na Ochocie. Szedłem do niego z duszą na ramieniu. Nawet nie chciałem myśleć o tym, co będzie, jak go nie zastanę, nie mówiąc już o odmowie, która mogłaby mnie spotkać.
Byłem przed jego domem, kiedy wyszła z bloku młoda kobieta. Jej piękna twarz wydała mi się skądś znana. To na pewno jest dziewczyna Hłaski, pomyślałem. Przynajmniej tak wyobrażałem sobie jego dziewczynę. Minęła mnie obojętnie, a ja długo za nią patrzyłem, usilnie próbując sobie przypomnieć, skąd ją znam, ale nie udało mi się jej zidentyfikować. Trochę kluczyłem, zanim trafiłem pod właściwe drzwi.
Nacisnąłem dzwonek.
Za moment zaczęły uchylać się drzwi.
– Już wróciłaś? – niepewny głos urwał w pół zdania, równo z otwartymi drzwiami.
Stał w nich Hłasko w rozchełstanej koszuli. Patrzył na mnie zaskoczony. Robił wrażenie, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Przedstawiłem mu się.
Zaprosił mnie do pokoju. Na półkach regału stały trzy duże zdjęcia, portrety pięknej kobiety, tej samej, którą minąłem na ulicy przed domem. Nagle uświadomiłem sobie, skąd ją znam. To była Teresa Iżewska z Kanału Andrzeja Wajdy, która zresztą piętnaście lat póź-niej zagrała epizodyczną rolę matki jednego z dwóch chłopców w Podróży za jeden uśmiech. To jej zawdzięczałem, że udało mi się spotkać Marka Hłaskę.
Przedstawiłem mu właśnie cel swojej wizyty i poprosiłem o wyrażenie zgody na wykorzystanie do filmu dyplomowego jego opowiadania, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi.
Poszedł je otworzyć.
Po chwili do pokoju weszła piękna Teresa. Przyniosła mu paczkę papierosów, za którą podziękował zdawkowo. Przedstawił mnie. Potem dokończyliśmy rozmowę. Zgodził się, co było wielkim sukcesem, bo nie stały za tym pieniądze dla niego. Zostawiłem mu scenariusz, do którego nie miał zastrzeżeń.
Domyśliłem się, że otworzył mi drzwi w przekonaniu, że wraca jego dziewczyna, którą wysłał po papierosy.
Zbiega zaczynałem kręcić dwa razy. Najpierw w październiku pięćdziesiątego szóstego roku wyjechaliśmy ze szkolną ekipą produkcyjną do Warszawy, ale wydarzenia tego czasu, historyczny Październik, uniemożliwiły nam rozpoczęcie zdjęć, bo nie dostaliśmy od warszawskiej wytwórni sprzętu oświetleniowego, który w całości przeznaczono do dyspozycji kroniki i dokumentu.
Wróciliśmy do Łodzi bez jednego metra nakręconej taśmy. Odłożyliśmy realizację filmu do lata następnego roku. Tymczasem zacząłem pracę w charakterze asystenta Stanisława Lenartowicza we wspomnianym już Zimowym zmierzchu. Wróciłem do Warszawy z tą samą ekipą, z tym samym operatorem, moim przyjacielem Wiesiem Zdortem, ale z innym aktorem w głównej roli.
Rok wcześniej postać milicjanta w cywilu, który udaje się na Mary-mont na poszukiwanie zbiegłego z więzienia recydywisty, miał grać Gustaw Lutkiewicz, a zagrał go Emil Karewicz. Zdecydował o tym jakiś film, w którym go zobaczyłem. W zgodzie rozstałem się z Gustawem Lutkiewiczem, który potem wystąpił jeszcze w paru moich filmach.
Emil Karewicz zagrał bardzo interesująco i wiarygodnie tajniaka, metodą psychologicznej perswazji, bez użycia broni skłaniającego recydywistę do powrotu do więzienia. Galerię barwnych postaci z marginesu stanowili Zygmunt Zintel w roli kelnera, Zbigniew Skowroński jako podejrzany właściciel warsztatu, Wojciechowski grający zbiega, Barbara Rachwalska, jego żona, Wanda Łuczycka, jedna z informatorek tajniaka, Grażyna Hasse, młoda, piękna dziewczyna, późniejsza słynna modelka i kreatorka mody, którą poznałem wcześniej w pociągu do Pragi. Jechaliśmy na zaproszenie czeskiej uczelni filmowej FAMU. Wszyscy zachwycaliśmy się jej urodą, a najaktywniejszym podrywaczem okazał się Romek Polański.
Film oglądany dzisiaj sprawia wrażenie nakręconego współcześnie, co jest zasługą głównie dialogów Marka Hłaski, brzmiących w ustach Emila Karewicza bardzo aktualnie i prawdziwie. Zbieg był filmem dyplomowym, ale dyplomu na papierze nie mam do dzisiaj, bo nie napisałem pracy teoretycznej, pozbawiając się emocji związanych z obroną magisterium.
Prawie czterdzieści filmów i seriali, które nakręciłem, kilkanaście nagród na festiwalach krajowych i zagranicznych okazało się niewystarczające, żebym ten dyplom otrzymał. Przymierzałem się kilka razy do napisania pracy dyplomowej, a to o monologu wewnętrznym w filmie, a to o retrospekcji jako jednym ze środków wyrazu, wreszcie o pracy z aktorami dziecięcymi, o czym mógłbym chyba najwięcej i najciekawiej opowiedzieć, ale w końcu nic nie napisałem.
Jestem niedyplomowanym reżyserem, ale pocieszam się, że Stanisław Różewicz, który był profesorem w tej uczelni i nakręcił kilka znaczących filmów, czy Kazimierz Kutz, autor niezapomnianej dla mnie Soli ziemi czarnej i paru innych znakomitych obrazów, też nie mają oficjalnych, papierkiem potwierdzonych dyplomów.
Zresztą dzisiaj niepotrzebne są żadne dyplomy, żeby móc robić filmy. Takie nastały czasy. Dobre czasy, tyle że nie dla mnie. Ale to już jest temat na inne opowiadanie.
(...)